niedziela, 4 października 2015

Strach ma wielkie oczy

Piątek. Telefon. Dzień dobry, ja jestem ze Słowacji, chciałem wynająć pokój na miesiąc. Będę z córką....Ekstaza niemal,mimo iż nie tak łatwo było się dogadać, ale dwoje gości w październiku i to na cały miesiąc?! Pędzę więc do domu i sprzątam. W pewnym momencie uświadamiam sobie, że nie zapytałam,w jakim wieku owa córka. Pewnie mała, skoro mają być cały miesiąc. Na wszelki wypadek wstrzymuję się z przygotowywaniem spania dla małej. Facet ma pewne problemy z dojazdem, ale pomagam jak umiem. A że tłumaczyć drogi nie umiem, gość nie zawsze rozumie po polsku, więc trochę to trwa. W końcu są....hmmmm, właściwie jest, młody dość brunet. Tylko córki nie widać. Ja mówiłem, że będzie nas czwórka. I pokazuje na drugie auto. Ogarniamy więc z mamusią w ekspresowym tempie kolejne łóżka, goście schodzą się do pokoju. Tatuś pojechał po drewno na górę. Pierwszy, drugi, trzeci gość, uśmiechnięci, sympatyczni. Przy czwartym gościu ugięły mi się nogi. Mamusi chyba też, bo jakaś mała się zrobiła. Cygan. Wielki, gruby, wredny z gęby. Język, którym mówili do siebie na pewno słowacki nie był. No fakt, nie znam żadnego słowa po słowacku, ale jakoś podobny do czeskiego mi się wydaje, a po czesku znam nawet całe zdanie, które mówię z tak znakomitym akcentem, że wszyscy w Pradze brali mnie za Czeszkę (sważene wino prosim). Nie myślałam widząc gości ze Słowacji bynajmniej o grzanym winie, ale oczyma wyobraźni widziałam ograbiony dom i trzy nieboszczyki. Mamusia chyba też. Goście jadą kupić coś do jedzenia, a my zostajemy oniemiałe. Co robić?! Co robić??????????????
           Tatuś ze spokojem stwierdza, że skoro zapłacą, to co się mamy przejmować. Taaa, można liczyć na wsparcie. Rodzice jadą na górę po drewno.Ja gryząc palce stoję w oknie i wyglądam powrotu gości. Każde auto wjeżdżające w naszą drogę powoduje u mnie stan przedzawałowy. Idę po nalewkę. Nie pomaga. Odlewam do butelki (muszki owocówki są wszechobecne). I tak do wieczora...albo w oknie, albo w toalecie. Po zmroku robi się jeszcze straszniej. Nie możemy jeść, pić, nic nie robimy, nawet pomysłów nie mamy żadnych. Tylko przerażenie. 20.26 telefon. Jestem tak oniemiała, że nie mogę wstać. Drugi raz już nie dzwoni. Mamusia zamyka bramę, puszcza psa. O 22 kładą się spać (normalnie to po 1-szej). Ja gaszę światło zaraz po nich, ale spać nie mogę. Szczekanie psa- zawał. Auto na drodze- zdublowany zawał. W końcu zasypiam, ale co to za sen, jak same koszmary mi się śnią.
         Sobota nie lepsza,znowu nerwy,ale mamy już strategię na powrót. Okłamiemy, że pokoje wynajęte. Pies brał kasę, zdrowie i życie najważniejsze. Pojawia się u mnie nerwica natręctw, właściwie nie pojawia, ale wzmaga. Nawet na nasz samochód reaguję histerycznie (rodzice nadal wożą drewno, ja się kręcę przy chałupie). W końcu idę z pomidorami do siostry...jest lepiej...jadę do Kazimierza...idyllicznie wręcz, nerwica natręctw znika, może dlatego, że nie widzę żadnej z Cyganek,które zazwyczaj kręcą się dookoła turystów. Czas jednak wrócić do domu. Nie sama jednak. Mamusia chyba z uchem przy oknie, bo aby dotykamy balustrady przy schodach, a ona już na ganku. Mnie nie widzi, na widok T. prawie się osuwa. Dopiero mój głos ją pionizuje.
              Niedziela jakby ciut spokojniejsza.